Recenzja Sezonu 1

Gwiezdne wojny: Andor (2022)
Toby Haynes
Benjamin Caron
Diego Luna
Stellan Skarsgård

Rebel, rebel

"Andor" to machina dobra: fabularny mechanizm tak sprawny, że zakrawa na anomalię w taśmowym systemie disnejowskiej fabryki. Obiła mi się o uszy krytyka, że kiedy tylko Gilroy opuszcza tytułowego
Rebel, rebel
źródło: Materiały prasowe
Nadzieja umiera ostatnia, mówią. Minione kilka lat "Gwiezdnych wojen" wyglądało jednak, jakby ludzie z Lucasfilm powiedzieli do fanów "potrzymajcie nam piwo". O tym, czy "The Mandalorian" się udał, można jeszcze dyskutować, ale trójca "Skywalker. Odrodzenie"/"Księga Boby Fetta"/"Obi-wan Kenobi" ciężko zapracowała na to, by nową nadzieję na widowni zastąpił stary cynizm. "Tylko nie znowu "Gwiezdne wojny"", pomyślałem sobie na widok pierwszych zwiastunów "Andora".  Czasem jednak miło się mylić. Serial "Andor" jest bowiem jak sam Andor: to niepozorny bohater, rebeliant z przypadku. Kto by się po nim spodziewał, że zajdzie tak daleko.


Oczywiście "Łotr 1" dawał już jakieś pojęcie. "Andor" – spin-off spin-offu, prequel prequela – bierze z filmu Garetha Edwardsa fundament i buduje na nim swoją odnogę uniwersum "Gwiezdnych wojen". Pomysł jest prosty: pokazać świat od strony ulicy, z perspektywy zwykłego mieszkańca galaktyki, bez wszechmocnych rycerzy Jedi i pochodu easter-eggów, bez żerowania na nostalgii za obejrzanym w wieku 7 lat filmem o dyszącym facecie w czarnym hełmie i księżniczce w fryzurze "na słuchawki". Showrunner Tony Gilroy próbuje wyobrazić sobie codzienność w kosmosie rządzonym przez Imperium. I pisze scenę, w której zwolniony z imperialnego stanowiska urzędas wraca z podkulonym ogonem do domu, gdzie wita go rozczarowana matka. Scenę, jakiej dotychczas w serii nie było. Kto by pomyślał, że "Gwiezdne wojny" opowiedzą kiedyś o perspektywach zawodowych w ustroju galaktycznego Imperium – i to tak wdzięcznie?

Nie, żeby kosmiczny rynek pracy był sednem sprawy. "Andor" opowiada przede wszystkim – oczywiście – o Rebelii. W odstawkę idzie jednak prosta opozycja: dobra partyzantka – zły system. Niby wiadomo, której stronie kibicujemy, ale Gilroya interesują raczej szarości niż dwupartyjny system jasna/ciemna strona. W "Łotrze 1" był Cassian Andor (Diego Luna) wybierający mniejsze zło i strzelający koledze w plecy, była oporna rebeliantka Jynn Erso (Felicity Jones), był naćpany oparami ekstremizmu Saw Guerrera (Forest Whitaker). "Andor" idzie jeszcze dalej. Rebelia jest tu wciąż w powijakach i żaden z niej monolit: Gilroy pokazuje, jak rodzi się w kolejnych społecznych warstwach, od rynsztoka do pałacowych komnat. Mamy więc zwykłych obywateli galaktyki, którzy radykalizują się, kiedy Imperium zaczyna przykręcać śrubę. Mamy bogatych i możnych, którzy walczą o demokrację portfelem i przelewami. Mamy szeregowych partyzantów, zakonspirowanych agentów i rozmaite szare eminencje. Dla każdego z nich "rebelia" znaczy coś innego. Charakterystyczna scena: wspierający potajemnie partyzantów Luthen Rael (Stellan Skarsgård) leci na wizytę do radykała Sawa Guerrery, by kłócić się o światopoglądowe centymetry. Samo życie: opozycja dzieli się na zwaśnione obozy zamiast myśleć, jak tu wspólnie obalić dyktatora. 

 
Co ciekawe, sam tytułowy bohater nie pali się zbytnio, by burzyć system. "Andor" ładnie wymyka się tu z pułapki prequela. Znamy przecież Cassiana jako opokę Rebelii. Co więcej: wiemy, kiedy i jak zginie. Można by spytać: po co w takim razie oglądać serial o jego przygodach? Pytanie całkiem słuszne, gdyby nie to, że Gilroy traktuje punkt dojścia jako punkt wyjścia (to dużo ciekawszy rodzaj relacji z przeszłością serii niż zwyczajowa wyliczanka pustych autocytatów.) "Andora" oglądamy, by poznać drogę, która doprowadzi Cassiana do "Łotra 1". Gilroy wychodzi bowiem ze słusznego założenia, że nie zostaje się rewolucjonistą ot, tak. Znamienne, że nawet kiedy bohater pomaga rebeliantom dokonać napadu na imperialną bazę, nie daje się zrekrutować i przy pierwszej lepszej okazji daje nogę. Bo wciąż jeszcze dba przede wszystkim o siebie. Serial opowiada o powolnym budzeniu się politycznej świadomości, z akcentem na "powolnym". Ewolucja od prywaty do wspólnoty nie dokonuje się w jeden wieczór: Cassian musi dopiero zrozumieć, że interesy galaktyki są również w jego osobistym interesie.  

Nigdzie nie widać tego lepiej niż w rewelacyjnej części więziennej. Gilroy konstruuje pierwszy sezon ze zgrabnych trzyodcinkowych całostek. Najpierw mamy trzy epizody "wyjścia bohatera za próg", potem trzy epizody heist movie i tak dalej – każdy segment z własnym początkiem, rozwinięciem i zakończeniem. W centrum sezonu dostajemy regularny "film więzienny". Andor trafia do kolonii karnej, gdzie wreszcie do reszty traci złudzenia. Upiornie panoptyczna wizja więzienia na Narkina 5, która mimochodem odsyła do Lucasowego "THX 1138", to przecież wdzięczna miniaturka społeczeństwa pod butem Imperium. Z tym że Andor gra tu jedynie rolę katalizatora. Prawdziwą przemianę przechodzi bowiem – za podszeptem Cassiana – Kino Loy, więzień nadzorujący pracę innych skazańców. Na wszelki wypadek nie zdradzę, kto gra tę postać, choć to rola imponująca. Widzimy, jak wątpliwości Loya powoli przełamują wyuczone odruchy, jak usta klepią jeszcze propagandową agitkę, a oczy już dają znać, że w nią nie wierzy, jak powoli rodzi się w nim przekonanie, że może jest w stanie się sprzeciwić – albo wręcz poprowadzić ludzi do buntu. 


Otóż to: Gilroy traktuje swoich bohaterów nie jak bohaterów (herosów), tylko ludzi. Pokazuje, że zanim położą na szali życie, robią w duchu bilans zysków i strat. Poświęcenie w "Gwiezdnych wojnach" nie było dotychczas szczególnym dylematem ("Idziesz z nami wysadzić Gwiazdę Śmierci?", "Jasne!"). "Andor" pokazuje tymczasem ukryte koszty walki: stres, niepewność, paranoję. Tak, heroizm bywa tu nieraz wyborem przypartego do muru desperata, mało romantycznym mniejszym złem. Ale – właśnie dlatego – tym bardziej czujemy jego wagę. Wiemy bowiem, jaka jest stawka, wiemy, czym ryzykują kolejne postacie. Weźmy takiego Luthena, który musi nieustannie tkać delikatną pajęczynę fałszywych tożsamości, niewygodnych aliansów i brzydkich kompromisów. 

W jednej ze scen Luthen staje na którymś z klasycznych gwiezdnowojennych pomostów zawieszonych w kosmicznej pustce i z powiewającym na wietrze płaszczem wygłasza podniosły monolog. Ale zamiast "żuć scenerię" i chełpić się, jak to obali Imperatora, robi smutny remanent. Luthen mówi, że dla idei poświęcił wszystko, również splendor, a Skarsgård pięknie gra twarzą, zastygłą w wiecznym grymasie wkurzonego zmęczenia. To emocjonalne rejestry dotychczas w "Gwiezdnych wojnach" nieodczuwane, to niewidziany (bo niewidzialny) dotychczas typ bohatera: taki, który dla idei gotów jest poświęcić ego. Który wie, że nawet jeśli wygra, to nikt po nim nie zapłacze, nikt nie wspomni jego imienia, nikt nie przeczyta o nim w podręczniku. Żaden "bohater o tysiącu twarzy" Josepha Campbella, którym inspirował się George Lucas, tylko bohater bez twarzy. 


Ale "Andor" przybliża nam również drugą stronę frontu. "Łotr 1" miał swojego imperialnego urzędasa, Orsona Krennika. W "Andorze" podobną funkcję pełnią Syril Karn (Kyle Soller) i Dedra Meero (Denise Gough), korporacyjne szczury w strukturach Imperium. Gilroy mówi tu wprost: Rebelia to nonkonformizm, Imperium to oportunizm. Za dwie twarze tego oportunizmu robią właśnie oni: obsesyjno-kompulsywny karierowicz Karn i karierowiczka-fanatyczka Meero. Różnica jest jednak znikoma. Gilroy pokazuje bowiem, że Imperium nie różni się zbytnio od kolonii karnej Narkina 5. To kołowrotek dla chomików goniących za marchewką, której nigdy nie dostaną. Kafkowski koszmar biurokracji, układzików, dyrektyw i wbijanych w plecy sztyletów. Najśmieszniej, że nasze dwa szczurki są w stanie zdobyć punkty dla Imperium tylko, kiedy sprzeciwiają się regulaminowi i kontestują status quo. O ironio: machina zła przegra w końcu gwiezdne wojny, bo na co dzień tłamsi inicjatywę takich trybików jak Karn i Meero.  

"Andor" to tymczasem machina dobra: fabularny mechanizm tak sprawny, że zakrawa na anomalię w taśmowym systemie disnejowskiej fabryki. Obiła mi się o uszy krytyka, że kiedy tylko Gilroy opuszcza tytułowego bohatera, serial traci parę. Trudno się jednak z tym zgodzić. Jak rzadko w "Gwiezdnych wojnach", wszystkie równoległe wątki pędzą tu do wspólnego celu: nie tylko fabularnego, ale i tematycznego. Nawet najbardziej oddalona od Andora postać, senatorka kosmicznej republiki Mon Mothma (Genevieve O'Reilly), jest równie kluczowa, co rekrutujący Cassiana Luthen czy tropiąca go Dedra Meero. 


Za pośrednictwem Mon Mothmy Gilroy odkrywa przecież kolejną warstwę świata. Po pierwsze: buduje pomost między republiką z prequeli a galaktyką z oryginalnej trylogii. Po drugie: portretuje ekonomiczne i genderowe realia rewolty, walkę podjazdową innego rodzaju – odgórną, filantropijną, toczoną na szczytach władzy. Po trzecie: przerabia temat rebelii jako różnicy pokoleń. Relacja Mon Mothmy z jej córką intrygująco stawia na głowie utartą logikę rewolucji. To matka kontestuje system, bunt córki jest zaś reakcyjny, idzie w stronę tradycji i religii. 

Zdanie "tego jeszcze nie było" siłą rzeczy powraca tu jak refren. Ale trudno nie docenić, że seria o kosmicznych rycerzach z 45-letnim stażem potrafi wciąż zaskoczyć. Choćby tym, że umie zrezygnować na chwilę z kosmicznych rycerzy. Pozytywnych zaskoczeń jest tu zresztą dużo, dużo więcej: 

Scena, w której Mon Mothma odgrywa kłótnię z mężem, bo wie, że jest podsłuchiwana, a reżyser i scenarzyści ufają widzowi na tyle, że nie tłumaczą podwójnego kodowania, licząc, że sami złapiemy, co się dzieje. 

Muzyka Nicholasa Britella, podniosła, żałobna i futurystyczna zarazem, zupełnie niejohnowowilliamsowa. 

B2EMO – zaiste, "emo" – czyli robot w depresji: żelazna puszka, której trudno nie współczuć. 

Szturmowcy, którzy wreszcie trafiają do celu, na dodatek strzelając do bezbronnego tłumu: puenta gwiezdnowojennego żartu zamieniona w symbol banalności zła. 

Nerwówka, wątpliwości i (nie może być) UKŁADANIE PLANU przed wielkim skokiem, czyli ciekawa odskocznia od kleconych naprędce szalonych akcji, które Zawsze Się Udają (wyjątkiem jest "Ostatni Jedi"). 

Jeden (powtarzam: jeden) easter egg, ale za to jaki: budowany w tle przez pół sezonu i spieniężony w scenie po napisach – tak, że ma to znaczenie. 

Wielowymiarowy, różnorodny, ale zawsze wiarygodny świat przedstawiony: od futurystycznych złomowisk przez miasto z ""Blade Runnera" za dnia" po wakacyjny kurort, gdzie wciąż gra starwarsowe disco. 

No i scena, w której dziewczyna prosi Cassiana, by kupił jej coś w kosmicznym odpowiedniku Żabki. Tego to na pewno jeszcze nie było.
 
1 10
Moja ocena serialu:
8
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones